magiczne Pieniny
To już koniec, trzeba wracać do domu. Tegoroczny wyjazd w Pieniny był pierwszym wielodniowym wyjazdem z Miłoszem w góry. Bałam się. Przede wszystkim tego czy wychodzenie w góry po kilku dniach nie będzie dla niego monotonne. Jednak nic takiego nie miało miejsca.
Wykorzystałam ostatnie dni lata, aby zregenerować siły. Ten wyjazd dał mi możliwość bycia z dzieckiem, a jednocześnie zrobienia czegoś dla siebie. Zadbanie o własne potrzeby jest ważne dla każdego człowieka. Zaopiekowałam się sobą, teraz mam więcej sił, którymi będę mogła się podzielić z moimi bliskimi. Miejsce, które wybrałam było z domowym jedzeniem. Tutaj gospodarze zatroszczyli się o nas i o nasze potrzeby. Spacery po lesie, dolinach i rześkie górskie powietrze wzmocniły mój umysł oraz ciało.
W czasie naszych wędrówek przeszliśmy dokładnie 99,16 km (trochę żałuję, że nie udało się dobić do pełnej setki), a na rowerze pokonaliśmy 36,1 km. Mariusz zaliczył dwa upadki, chociaż biorąc pod uwagę ilość błota na szlakach powinnam dodać „tylko dwa”. Zarówno ojciec jak i syn wyszli z nich cali i zdrowi. Na szlakach natknęliśmy się na jelenie, owce, konie, jaszczurki zwinki, salamandry, kozy, ryjówki, krowy i psy pasterskie. Miłosz podczas wędrówek bawiąc się wyrzucił czapkę i poduszkę (na zawsze pozostaną w górach) oraz wyrwał tacie niezliczoną ilość włosów z głowy.
Dla mnie ten wyjazd był pod każdym względem magiczny i w mojej pamięci pozostanie wyjątkowy. To czas bezwzględnej beztroski i przytulania o poranku z synem. Czas bezkresnych wędrówek z pięknymi widokami. Przyroda, która nas otaczała wyczulała wszystkie nasze zmysły, jestem przekonana, że kontakt z naturą w każdym wieku sprawia, że stajemy się osobami silnymi, spostrzegawczymi i pewnymi siebie. Za mną niewątpliwie wakacyjne szaleństwo z moją wyjątkową rodziną z górami w tle.