Lúčna zwana Grzesiem
Długo zastanawialiśmy się nad dzisiejszą trasą. Pewne było jedno, wracamy w Tatry! I to pomimo tego, że czwartkowe wejście na Kościelec strasznie nas zniechęciło. Nie chodzi wcale o trudności napotkane na szlaku czy pokonany dystans ale o zatłoczone tatrzańskie szlaki. Przepraszam jeśli kogoś obrażę ale dla mnie te góry nie mają już nic z dzikości oprócz dzikich tłumów ludzi. Śmieci, hałas i przeciskanie się przez skupiska ludzi. To zdecydowanie nie dla nas. Dlatego pojechaliśmy nieco dalej na Słowację z zamiarem wejścia na szczyt graniczny Lúčna (Grześ) i Rakoń. Szlakiem zachwyciliśmy się od razu. Znacznie luźniej, a o czystości nawet nie wspomnę bo to standard u naszych południowych sąsiadów, czego możemy tylko pozazdrościć. Dzisiaj naprawdę odpoczęliśmy. Od zgiełku, od problemów, od hałasu, od wszystkiego co chcemy na chwilę zostawić za sobą. Nie bez znaczenie był też poziom trudności na szlaku. To było dokładnie to czego Miłosz potrzebuje. Na tym szlaku miał swoją góroterapię. Na wierzchołku strasznie wiało i było zimno. Pogoda była niepewna i w każdej chwili mogła przyjść burza lub ulewny deszcz. Dlatego zrezygnowaliśmy z dalszego wędrowania na Rakoń i zeszliśmy tą samą drogą w dół. Czas wejścia Miłosza na Grzesia to uwaga… 2:20! W podejściach jest mistrzem. Schodzenie nadal pozostawia wiele do życzenia.